sobota, 8 grudnia 2018

Koncertowo mi nie poszło. Miałam w planach pisać codziennie, żeby oswoić się z syndromem pustej kartki i wyrobić w sobie nawyk. Oczywiście wszystko inne stało się ważniejsze, a codzienne zmęczenie i prokrastynacja wzięły górę. Oh well. 

Będę próbować. 

Mówią, że nie można robić wszystkiego naraz. Ale jednak będę próbować. Będę pisać i muzykę robić będę, czasem rysować małe portrety ryb o wielkiej ilości detali. Będę robić zdjęcia. Będę chodzić na siłownię, co sobota przygotowywać zważone co do grama posiłki na cały tydzień, a w weekendowe poranki w dalszym ciągu zabierać mój mały samochodzik na przejażdżkę na basen. 

Lubię robić wiele Rzeczy. Muszę robić wiele Rzeczy. Robienie wielu rzeczy sprawia, że wyjące w mojej głowie demony cichną na chwilę i jakby zajmują się własnymi sprawami. Życie w dalszym ciągu wydaje się ledwie do zniesienia. Konserwatyści ograniczają moje wybory, toczą się wojny, a morskie żółwie toną wśród plastikowych słomek i widelców. Będę więc robić wiele Rzeczy, żeby chociaż na chwilę zapomnieć o całym tym szicie. 

Muszę oddać laptopa do naprawy. To jedna z pierwszych pozycji na liście, którą muszę odhaczyć, zanim naprawdę zabiorę się za pisanie książki. To jedna z niewielu pozycji na tej liście, która wydaje się naprawdę zasadna, a nie tylko dyktowana paraliżującym strachem przez wzięciem się na dobre za robotę. 

Jest sobota. Mam kubek kawy i ciepły koc. Ale za chwilę biegnę do centrum, bo tam czekać na mnie będzie inna kawa w towarzystwie najlepszego przyjaciela z przeszłości, straconej miłości mojego życia. Potrzebuję tego towarzystwa dzisiaj, żeby przypomnieć sobie o paru ważnych sprawach. W międzyczasie teraźniejsza miłość (czy na pewno?) przygotuje mi te zważone co do grama posiłki na cały tydzień. 

A jutro pójdziemy na łyżwy.

piątek, 5 października 2018

Robert był dziś dobry. Na moment przypomniał mi, jak to jest - być na scenie, kiedy nic innego nie istnieje. Tylko migające światła i malutki globus mikrofonu.

Yh, bad writing.

Ale to nie był mój koncert. Ja nie umiałam dać się ponieść. Chyba skończyły się czasy oddawania tłumowi wszystkich emocji, jakie mam.

Duszę się.

wtorek, 25 września 2018

to było długie lato

To było niesłychanie długie lato, prawie tak długie, jak te, które przetaczały się przez świat kiedy byłam małą dziewczynką. Być może to ostatnie nie ciągnęło się w nieskończoność, tak jak wtedy, ale z pewnością było długie. I dni były długie i jakoś pełniejsze. W każdym razie nie odnoszę, jak co roku o tej porze, wrażenia, jakby to zaledwie wczoraj była zima, podczas gdy nowa zima zaczyna powoli roztaczać wokół kręgi Bukowego chłodu. Chociaż to jeszcze daleko; Buka siedzi na razie w kącie i tylko nieśmiało i z rzadka chucha swoim mroźnym oddechem.

Wydaje mi się, że pierwszy raz w życiu mam zimne stopy, pomimo grubych skarpet i ciepłego koca. Jak przez mgłę pamiętam, że już kiedyś to czułam, ale zupełnie nie pamiętam, kiedy. Dziwne jest to uczucie, po przeszło trzydziestu latach cyklicznie zimnych stóp. Świetnie wiem, że należy się teraz spodziewać stóp zimnych bezustannie, ale z bliżej nieokreślonego powodu witam tę świadomość z uciechą. 

Czyżby coś się zmieniło? Może po cichu i ukradkiem nabrałam innego spojrzenia na życie? Może wreszcie umościłam się wygodnie we wnętrzu własnej głowy i zaczęłam przyjmować rzeczy takimi, jakimi są? 

Czyżbym wreszcie, po latach prób i prób i błędów i prób, znalazła tę cholerną receptę na życie tu i teraz?  Nie. W dalszym ciągu przeszłości zdarza się spędzać mi sen z powiek, kiedy nie zdążę na czas przestać myśleć o utraconej miłości i tego typu pierdołach. W dalszym ciągu czuję się zbyt mocno zakotwiczona we własnych wspomnieniach, trochę pensjonarsko-pretensjonalnych. 

A więc co, do diaska? 

poniedziałek, 24 września 2018

Piękna, wrześniowa pogoda. Taka, jaką lubię najbardziej. Wiatr wieje tak mocno, że pewnie nawet zdmuchnie smog. W nocy brzmiał, jak koniec świata.

Zamknięta w czterech ścianach. Poszłabym na spacer, albo jeszcze lepiej - pobiegać. Nie mogę. Odcinam się zatem od świata za pomocą starych odcinków seriali, co najmniej jakbym nie wiedziała, że to bardzo krótkofalowe rozwiązanie, które na dłuższą metę tylko wszystko pogorszy.

Nie po to chciałam pisać. Nie po to, żeby wylewać z siebie frustracje, a już na pewno nie po to, żeby czuć się zobligowana do pisania i pisać bzdury, sztukę dla sztuki. Ale może od tego się zaczyna. Może potrzebuję wyrobić w sobie ten nawyk, żeby zaczęło mi tego brakować.

Eksperymentuję.

Zanosi mi się chyba na spore zmiany.

sobota, 22 września 2018

To zabawne, jak bardzo zmieniają się w życiu priorytety. 

Jeszcze kilka lat temu życie kręciło się wokół picia, grania koncertów i spędzania całego czasu na zagłuszaniu jątrzącej świadomości, że nie mam grosza przy duszy. Nie przeszkadzało mi to jednak w kupowaniu kolejnego piwa, czy kolejnej flaszki ginu. W pewnym sensie świat był piękniejszy, widziany bezustannie przez soczewki alkoholowego widu. 

Teraz martwię się o inne rzeczy. Nie piję, bo wiem, że jak przeholuję w piątkowy wieczór, to ciężko będzie mi wstać o 5.30 w sobotni ranek i iść na basen, żeby zrobić trochę cardio. 
Jestem przerażona, bo zaziębiłam się i być może nie będę jednak w stanie oddać szpiku tej osobie z białaczką, dla której okazałam się być zgodnym dawcą. 

Są też jednak rzeczy niezmienne, siedzące w mojej głowie, odkąd sięgam pamięcią. Nie wiem, czy ktoś bezlitośnie zainstalował to we mnie - świadomie lub nie - kiedy byłam jeszcze dzieckiem, czy też po prostu demony stanowią część składową mojego DNA. 

Po przeszło trzydziestu latach życia nadal nie do końca wiem, jak sobie z tym radzić. Próbuję coraz to nowych i nowych rozwiązań, łapię milion srok za ogon, im więcej, tym lepiej. Ale to chyba dobrze. Jak to mawia Rory, "stać w miejscu znaczy cofać się". 

piątek, 21 września 2018

Nie mam najmniejszej ochoty na pisanie, ale obiecałam sobie, że przynajmniej spróbuję spróbować. Codziennie. Chociaż kilka słów.

Boli mnie noga. Naciągnięte ścięgna w kostce, na której jak idiotka krzywo stanęłam. Nadwerężone kolano, bógwiedlaczego. Pewnie z powodu faworyzowania naciągniętej kostki. I wielki siniak, który nabiłam sobie dziś w pracy, kiedy próbowałam przeciągnąć po podłodze ciężkie krzesło, drugie ciężkie krzesło trzymając w ręce.

Jeśli bolesna noga myśli sobie, że powstrzyma mnie przed jutrzejszym pójściem na basen na szóstą rano, to grubo się myli. Potrzebuję odskoczni od pracy, której nienawidzę, od przeszywającego niepokoju, który bezustannie spycham na tył mózgu i od seksualnej frustracji, która najpierw urosła do rangi wielkiego problemu, a później spokojnie skurczyła się i stała elementem codzienności.

Duszę się. Zamknięta w jednym pokoju z facetem, z którym wcale nie wiem, czy jeszcze chcę być. Przez kilka dni zmuszeni jesteśmy prawie siedzieć sobie na kolanach. Ale wszystko ma przecież jakiś wyższy cel.

czwartek, 20 września 2018

hello, world.

Potrzebuję, żeby pusty monitor i pusta stronica wirtualnego papieru przestały napawać mnie przerażeniem. I ponownego przyzwyczajenia się do dźwięku stukotu palców o klawiaturę. I bezproblemowego odnajdywania opuszkami klawiszy, bo od bardzo dawna nie używałam tego komputera. Zdążył się przykurzyć. Odkurzyłam go więc, staram się zaktualizować, zrobiłam nawet porządki w zapisanych witrynach i dużo rzeczy wyrzuciłam. Nadspodziewanie dużo. Nie potrzebuję już wielu rzeczy, bez których kiedyś ciężko byłoby mi wyobrazić sobie świat. 
Oho, już uderzam w patetyczne tony. Bad writing.

Potrzebuję też terapeutycznej mocy pisania samej do siebie. Bo świetnie wiem z doświadczenia, że czytanie własnych myśli z perspektywy czasu świetnie robi na duszę. I na dystans (słowo, na które - nawiasem mówiąc - mam potworne uczulenie). 

Potrzebuję wyrobić w sobie potrzebę pisania, bo Stephen King powiedział, że bez pisania nigdy się pisać nie nauczę. Gdyby jeszcze tylko on to powiedział, to może znowu aż tak bardzo by mnie to nie obeszło. Osobiście uważam, że King ma dość słabawe zakończenia. Ale co zrobić, kiedy powiedział to też Neil Gaiman. Podejrzewam, że każdy pisarz kiedyś to powiedział, a nawet jeśli nie, to pewnie każdy tak uważa. Practise makes perfect, czyż nie? 

Pozostaje mieć nadzieję, że słowa przyjdą same. W zasadzie już trochę oddycham z ulgą, bo coś, co miało ograniczyć się do "hello, world" samo z siebie zmieniło się w czwarty już paragraf. Z chęcią poświęcę cowieczorne oglądanie serialu, jeśli słowa zaczną mi spływać. Kto wie, może kiedyś rzeczywiście napiszę tę książkę. 

Gdybyś, przypadkowy internauto, zaplątał się tu kiedyś jakimś dziwnym zrządzeniem losu - witaj w mojej głowie. Nie liczę na twoją obecność. Nie będę o niej myśleć nawet. Piszę po to, żeby przestać obawiać się pustej kartki. I mam nadzieję, że pewnego dnia wszystkie kartki świata będą przeze mnie zapisane, a demony ulotnią się ze mnie, albo przynajmniej znajdziemy na zawsze wspólny język.